Łączna liczba wyświetleń

piątek, 28 lutego 2014

Opowiadania niesamowite (czy rzeczywiście niesamowite?) Emil Zola (audiobook)


Na zbiór Opowiadań  niesamowitych składa się pięć nowelek Zgon Oliviera Becaille, Atak na młyn, Radykał, Feta, Nantas. O ostatniej z nich pisałam tutaj.
Tym, co łączy wszystkie nowelki jest dość zaskakujące zakończenie. Z perspektywy upływu czasu od lektury (jakieś pół roku) muszę przyznać, iż testu trwałości nie przeszły Radykał i Feta. Radykała nie pamiętam wcale, Fetę dość mętnie. 

Zapamiętałam natomiast i chyba na długo Zgon Oliviera Becaille, a to z powodu nietypowego sposobu prowadzenia narracji oraz osoby lektora. Zaskakującym jest to, iż dość długo nie można połapać się w stanie żywotności narratora; żyje, czy też nie, jest w stanie snu, letargu czy katatonii. 
Zakochany do szaleństwa w młodej żonie Olivier zachorował i dość nagle znalazł się w stanie krytycznym. Wezwany do pacjenta lekarz bez badania stwierdził zgon, wścibska sąsiadka udając troskliwość planuje wyswatanie młodej wdowy, zaś Olivier obserwujący zdarzenie z  perspektywy łóżka tudzież drewnianej skrzyneczki przejawia całą gamę doznań; miłości do żony i obaw o jej niezabezpieczoną przyszłość, strachu, niedowierzania, żalu, gniewu na własną bezsilność i głupotę innych. Dominujący temat strachu Oliviera przed śmiercią i pochowania żywcem nadają nowelce charakter makabreski. Zakończenie jest dość zaskakujące i trochę rozczarowujące. Olivier dostaje drugą szansę, której wydaje się nie potrafi wykorzystać, trudno też powiedzieć, czy dzięki nietypowemu doświadczeniu coś zyskał. Dobry pomysł, ale chyba nie do końca wykorzystany przez autora. Lektorem nowelki jest pan Artur Barciś, który wywiązał się ze swego zadania znakomicie, imitując obawy i rozterki Oliviera w sposób niezwykle przekonywujący, sprawiając, iż dreszczyk grozy przenika czytającego na wskroś. 

Z pięciu krótkich form moim zdaniem najlepszą nowelą jest Atak na młyn. Niczym w antycznej tragedii stawia pisarz swoich bohaterów przed wyborami, z których żaden nie jest dobrym. Córka zamożnego młynarza wpada w oko młodemu imigrantowi z Belgii. Przystojny lekkoduch, nie zyskuje początkowo sympatii przyszłego teścia. Z czasem, kiedy udaje mu się zyskać jego przychylność na przeszkodzie zakochanym staje historia (wojna francusko-pruska). Wioska, w której odbywają cię zaślubiny zostaje zaatakowana przez nieprzyjaciela, a dziewczyna poddana najcięższej próbie; może uratować jedno życie; ojca lub narzeczonego. Kiedy ta nie potrafi podjąć decyzji i kiedy wszystko wydaje się być przesądzone los tasuje karty. I tak kilkakrotnie. Odbieranie nadziei na szczęśliwe zakończenie miesza się nieustannie z wiarą w happy end. Zola zdaje się mówić, iż nieznane są wyroki opatrzności (losu), a człowiek jest jedynie marionetką w rękach siły wyższej.

Niestety, podobnie, jak w przypadku Nantasa lektorką jest pani Joanna Lissner, której egzaltowany i przejaskrawiony sposób narracji sprawia, iż słuchanie staje się dość męczące i irytujące. 

Z powstaniem Ataku na młyn, jednej z sześciu nowel (obok Baryłeczki Maupassanta, Z tornistrem na plecach Huysmansa, Upustem krwi Cearda, Burdelem pod Siódemką Hennique oraz Na pobojowisku Alexisa)  składających się na zbiór Wieczory medańskie łączy się wymyślona przez Maupassanta legenda. 
Zbieraliśmy się latem u Zoli w jego posiadłości, w Medanie (..). Pewnej nocy, gdy księżyc był w pełni (...) zaczęliśmy przypominać wszystkich sławnych gawędziarzy (...) Sceptyk Ceard wymamrotał, spoglądając na księżyc: Oto piękne romantyczne tło, należałoby je wykorzystać... Opowiadając sentymentalne historyjki, dorzucił Huysmans. Lecz Zola uznał, że to dobra myśl, będziemy sobie opowiadać historie. Ubawił nas ten pomysł i ustaliliśmy, żeby rzecz utrudnić, że tło obrane przez pierwszego obowiązywać będzie pozostałych (...) Usiedliśmy i wśród głębokiego spokoju uśpionych pól, w jasnym blasku księżyca Zola opowiedział nam straszną kartę z historii katastrof wojennych, zatytułowaną Atak na młyn (..) *
Ta piękna legenda, jak pisze pani Halina Suwała w biografii autora  ma niewiele wspólnego z prawdą. Pisarze podczas spotkań w Medanie i Paryżu postanowili wydać wspólnie tom nowel, który miał być manifestem "szkoły naturalistycznej".
Osobiście wolałabym, aby legenda okazała się prawdziwą, bowiem opowiadania stworzone ad hoc, w romantycznej aurze, dla wspólnej zabawy odczytywałabym inaczej. Za najlepszą nowelę ze zbioru Wieczory medańskie uznano Baryłeczkę.  
Po przeczytaniu paru powieści Zoli stwierdzam, iż są zdecydowanie lepsze, ciekawsze i głębsze od jego nowel.
 
Moja ocena całego zbiorku 3,5 (być może na dość niskiej ocenie zaważył także brak sympatii do krótkiej formy). 
* str. 221 Emil Zola autorstwa Haliny Suwały Wiedza Powszechna rok wydania 1968

niedziela, 23 lutego 2014

Koncert Garou w sali kongresowej, czyli o tym, jak nagle poczułam się strasznie staro



Siedzę sobie i słucham piosenek Garou i nie mogę zrozumieć, dlaczego na koncercie w Kongresowej brzmiały one w moich uszach zupełnie inaczej. Nie tak przejmująco, nie tak pięknie, nie tak nastrojowo, nie tak chwytająco za serce. Przecież muzyka na żywo zawsze bardziej porusza, tymczasem odnoszę wrażenie, że w moim przypadku było dokładnie odwrotnie.
Utwory Garou znałam z kilku piosenek; lekkie, łatwo wpadające w ucho, balladowe, nastrojowe (jak Gitan, L`adieu czy Seul). Do tego ten nieodparty urok Kanadyjczyka, no i charakterystyczna chrypka. Po usłyszeniu go w musicalu Notre Dame de Paris przepadłam. Quasimodo zawładnął moim sercem, podobnie, jak zawładnęli nim pozostali śpiewający w musicalu artyści. Śpiewał, jak anioł; zachrypnięty, ale jakże cudownie zachrypnięty anioł. Dziś należy do tych artystów, których słuchanie wprawia w dobry nastrój.
Od czasu, kiedy miałam przyjemność słuchania go w musicalu NDdP w paryskiej Hali na Bercy moje uczucia do wokalisty jeszcze wzrosły. To, iż mimo kłopotów ze strunami głosowymi dał z siebie tak wiele, że w drugiej części koncertu śpiewał niemal cudnie, sprawiło, iż poczułam się, jakby do gwiazdki z nieba, jaką był udział w koncercie dołączono dodatkowy bonus. Kiedy dowiedziałam, iż Piotruś (prawdziwe nazwisko Kanadyjczyka brzmi Pierre Garand) wystąpi w Polsce moja radość nie miała granic. Liczyłam na namiastkę wrażeń, jakich doznałam podczas koncertu życia w Paryżu, czy choćby tych z koncertu Il Divo, Vai Con Dios czy Gregorian.
Gitan z koncertu (wersja słabej jakości technicznej, ale to co trzeba można usłyszeć). Wszystkie filmiki pochodzą z youtube
I tu muszę się do czegoś przyznać, otóż nigdy nie lubiłam tłumów, źle się czułam w tłoku i ścisku, wszystkie koncerty, w jakich uczestniczyłam miewały charakter mniej lub bardziej kameralny (łącznie z tymi, które odbywały się dla kilkutysięcznej widowni na ogromnych halach widowiskowo-sportowych). Na koncerty chadzam wyłącznie dla przeżyć duchowych, estetycznych, nie interesuje mnie słuchanie wycia widowni (pisków, krzyków, śpiewów) i podziwiania jej pląsów, zwłaszcza, kiedy te odbywają się tuż pod moim nosem i zasłaniają mi scenę. Nie interesuje mi dotknięcie gwiazdy, autograf, spotkanie face to face, interesuje mnie to, co i jak śpiewa. No, a tu wyszło szydło z wora, okazało się, że nie umiem się bawić, wyluzować i być cool. Do tej pory mi to nie przeszkadzało. Teraz poczułam się nagle tragicznie staro i zrobiło mi się przykro z tego powodu. Nie potrafię czerpać radości z gibania się, robienia fali, czy machania rączkami raz w lewo, raz w prawo. Jakże ja zazdrościłam tym wszystkim paniom, bo nie oszukujmy się, to głownie panie są fankami przesympatycznego wilkołaka (garou), które czerpały całymi garściami z koncertu.

Gitan wersja z płyty (czy tylko ja słyszę różnice)
No dobrze, ale skoro nie mogłam oglądać (przez mniej więcej połowę koncertu, kiedy to ochroniarzom nie udało się spacyfikować rozentuzjazmowanej widowni) mogłam przecież słuchać. Wszak to po to, aby słuchać idzie się na koncert muzyczny – myślałam - zapewne błędnie, bowiem spora część widowni by się z tym nie zgodziła, bowiem oni (one) przyszli współuczestniczyć. Nie wiem, czy to z powodu pisków na widowni, czy też nastąpił kolejny spadek formy artysty, bo moim zdaniem wokal nie brzmiał tak poruszająco jak dawniej, tak uskrzydlająco i tak roznamiętniająco. Było to dobre wykonanie, ale czegoś według mnie zabrakło, nie poczułam żadnego szybszego bicia serca, nie mówiąc już o uniesieniu. 
Wybór utworów był znakomity, większość szlagierów, znanych i kochanych przez publiczność, a co ważniejsze kochanych przeze mnie. Niestety brzmiały one jakoś inaczej na żywo, co dziwi mnie tym bardziej, iż z reguły słuchanie muzyki na żywo daje o wiele większą gamę przeżyć, inny, silniejszy rodzaj emocji i wzruszeń. Tu odnosiłam wrażenie, iż największą rolę grały wzmacniacze.  
Avancer wersja z koncertu
Mieliśmy okazję wysłuchać Belle (tu wersja z musicalu). I choć trochę dziwnym było dla mnie słuchanie tego fantastycznego utworu na trzy głosy śpiewanego w jednej tonacji, to był to niewątpliwie najlepiej wykonany utwór. Moje serce wreszcie drgnęło.

Kanadyjczyk był niezwykle sympatyczny, prowadził dialog z widownią wtrącając od czasu do czasu polskie słówka, podawał rękę, rozdawał buziaki, z powodzeniem kokietował widownię. Padały te wszystkie miłe słówka, o których wiemy, że są tylko grzecznościowe, ale których i tak lubimy słuchać. Choć wnosząc z gorącej reakcji widowni może nie były one tak do końca tylko grzecznościowe.

Avancer wersja z płyty 
Czy żałuję? Nie. Gdybym nie pojechała nie wiedziałabym co straciłam (?). Teraz wiem, iż w przyszłości wolę usiąść wygodnie w fotelu, z kieliszkiem wina, książką (lub bez) i włączyć płytę. A koncerty pozostawić tym, którzy czerpią radość z takiej formy kontaktu ze sztuką. I tylko czegoś mi żal, tych zawiedzionych nadziei na powtórzenie wzruszeń, jakie towarzyszyły mi podczas paryskiego koncertu, czy choćby tych podczas słuchania płyt.

I naprawdę bardzo mi przykro, że moje wrażenia nie dosięgły moim oczekiwaniom i żal ze względu na tego przesympatycznego człowieka i mam nadzieję, że się mylę, a przed Garou jeszcze wiele wspaniałych płyt i koncertów.

środa, 19 lutego 2014

Z Muratowem w Wenecji

Podczas moich zeszłorocznych  wakacji 
towarzyszyły mi Obrazy Włoch (Wenecja i Florencja) Pawła Muratowa. 
Wenecja przywitała mnie piękną, słoneczną pogodą, na spotkanie której uśmiech pojawił się natychmiast na twarzy. W Wenecji czuję się jak beztroskie dziecko, które nic nie musi, nigdzie nie pędzi, któremu czas przepływa przez palce, a ono wcale się z tego powodu nie martwi. W innych miejscach mam ścisłe wytyczone trasy, zaplanowane miejsca, do których zmierzam, wystawy, które chcę obejrzeć, tutaj idę po prostu przed siebie, bo wiem, że każda droga którą wybiorę będzie ciekawa i wiem, że i tak prędzej czy później dotrę na Piazza San Marco, do tego pulsującego gwarem setek  turystów serca miasta, które tyleż olśniewa, co przytłacza. Od dnia, w którym po raz pierwszy weszłam na Plac i zobaczyłam ten przesmyk znajdujący się pomiędzy Pallazzo Ducale a Libreria Sansoviniana prowadzący na otwarte wody Canalle Grande widok ten jawi mi się w snach. Wenecjo, twój urok nie ma miary. 

Porzucam ciężką walizę w hotelu i idę przed siebie, idę przekraczać mosty, idę zdobywać brzegi, idę nacieszyć oczy kolorowymi szkiełkami z Murano. Muratow pisze; "Są dwie Wenecje. Jedna - która wciąż jeszcze obchodzi jakieś święto, wciąż jeszcze rozbrzmiewa ciągłym gwarem, trwa uśmiechnięta i leniwie wypoczywa na placu św. Marka, na Piazettcie i na wybrzeżu degli Schiavoni. Od tej Wenecji nieodłączne są gołębie, stały napływ cudzoziemców, stoliki przed kawiarnią Floriana, sklepy ze wspaniałymi wystawami ze szkła. (...) Zegar właśnie wskazuje południe. Czas iść razem z tłumem na plac i patrzeć, jak na Torre dell`Orologio spiżowe postaci ludzkie uderzają w dzwon. To jeden z obrzędów weneckiego próżnowania i ten, kto go dopełnił, może z czystym sumieniem cieszyć się, że jest wolny od wszelkich ziemskich trosk."
Od napisania tych słów minęło ponad sto lat i dwie wojny światowe, powstało i upadło kilka państw, a  Plac przed Bazyliką Świętego Marka oraz nabrzeże nadal należą do najbardziej obleganych miejsc Wenecji (obok Ponte Rialto). Z myślą o gołębiach zatrudniono sprzedawców pokarmu dla ptaków. Natomiast Cafe Florian i Cafe Quadri prześcigają się w uatrakcyjnieniu pobytu turystom serwując poza kartą także muzykę na żywo. Elegancko ubrani artyści wykonują znane szlagiery z repertuaru muzyki klasycznej i popularnej. Cafe Florian, w której gościli niegdyś Lord Byron, Marcel Proust czy Charles Dickens, dzisiaj udostępnia swe podwoje głównie nowobogackim turystom zza wschodniej granicy. 

"To życie ma swój urok. Ale nieodmiennie przynosi chwile smutku. Łatwo można się znużyć muzyką, widokiem wspaniałych witryn, ustawicznym gwarem cudzoziemskiego tłumu. Wenecja nieraz pozwala dotkliwie odczuć samotność, nie pociesza nas i nie napełnia blaskiem, jak Florencja czy Rzym. Zresztą Wenecja nie ogranicza się do Placu Świętego Marka i do Piazzetty. Wystarczy zapuścić się nieco głąb miasta i oddalić od San Marco, aby nasz nastrój całkowicie się zmienił. Wąskie uliczki wprawiają nas nagle w zdumienie swą powagą i milczeniem. Kroki rzadkiego przechodnia rozbrzmiewają tu jak gdyby gdzieś z daleka. Dźwięczą, a potem milkną, ich rytm pozostaje nam w uchu niby jakiś ślad, po którym wyobraźnia idzie w krainę wspomnień".  
I to jest ta druga Wenecja; nie tak tłumna, nie tak kolorowa, nie tak hałaśliwa, przytłaczająca nadmiarem (ludzi, hałasu, atrakcji, wrażeń). To Wenecja z odłupanym tynkiem na fasadach domu, z ułamanym fragmentem balustradki, czasami z porysowanymi kredą murami, czasami nawet bezludna.

Dlatego, kiedy zaspokoję już swoją tęsknotę za  widokami ze snów opuszczam gwarny Plac Świętego Marka i szukam wytchnienia w spokojnych, odludnych, cichych uliczkach. Nie trzymam się mapy, daję prowadzić się intuicji, pozwalam sobie się zgubić w plątaninie uliczek i mostków. Dziś jest to znaczne trudniejsze, niż wówczas, kiedy to Muratow wędrował zaułkami Wenecji. Trudno teraz znaleźć porę roku, w której Wenecja pogrąży się w ciszy i zamyśleniu. Podobno rdzenni wenecjanie jedynie pracują tutaj, bo żyć tu nie sposób. 
"To, co na Piazzetcie było tylko malowniczym szczegółem - czarna gondola, czarna chustka na ramionach wenecjanki - tu pojawia się w surowym, niemal uroczystym charakterze odwiecznego obrzędu.  A woda! Woda dziwnie przykuwa do siebie i pochłania wszystkie myśli, podobnie, jak tu pochłania wszystkie dźwięki, toteż najgłębsza cisza spływa nam na serce".
Dziś, o takie miejsca, jak na fotografii coraz trudniej, prawdopodobieństwo spotkania ich jest odwrotnie proporcjonalne do odległości od Placu Świętego Marka, im dalej, tym większa szansa. Ciekawy mostek, fantazyjne balustrady, mozaikowe dekoracje, zabłąkany posąg, a kiedy i tego zabraknie  pozostaje woda, w której miasto przegląda się, jak w lustrze oczekując potwierdzenia swej urody. 

"Na jakimś mostku przerzuconym nad wąskim kanałem, na przykład na Ponte del Paradiso, można oddać się marzeniom, zasłuchać się, na długo odejść spojrzeniem w zieloną głębię z lekka kołyszących się zwierciadlanych obrazów. W takich chwilach odsłania nam się inna Wenecja, której nie znają liczni bywalcy Floriana i której istnienia nie sposób odgadnąć, sądząc po lekkomyślnym i dziecinnie próżniaczym życiu na placu Świętego Marka.  (...) Dzisiejsza Wenecja jest tylko widmem dawnego życia, a ustawiczne święto na Placu Świętego Marka to tylko uczta na miejscu porzuconym przez gospodarzy".

Muratow szuka dawnej Wenecji w dziełach jej artystów. A te najciekawsze częściej zdobią ściany świątyń (jak tu opisane) niż prestiżowych galerii. I tak wędruje pisarz w poszukiwaniu obrazów Belliniego, Carpaccio, Tycjana, Veronesse, Tiepolo, Giorgione czy Tintoretto, a kiedy staje przed nimi zapomina o wszystkim, co do tej pory mu ciążyło, bo "dla nas ludzi Północy wody Laguny są w istocie wodami Lety.Gdy stoimy przed starymi obrazami zdobiącymi kościoły weneckie, gdy płyniemy gondolą lub gdy błądzimy po milczących uliczkach czy nawet wśród przypływów i odpływów gwarnej fali ludzkiej na Placu Świętego Marka, wszędzie tam pijemy łagodne wino zapomnienia. Wszystko, co zostało za nami, całe nasze dawne życie przestaje nam ciążyć".

I między innymi za to właśnie kocham Wenecję,  za te jej wody zapomnienia, które pozwalają zostawić za sobą ciężki bagaż dawnego życia, niczym zbyt ciężką walizkę w hotelu. I choć jak pisałam, najpiękniejszą książką o Wenecji, jaką do tej pory przeczytałam jest Znak wodny Brodskiego, to muszę przyznać, że i Muratow o Wenecji (i nie tylko o niej) pisze pięknie i interesująco (pisze głównie o najbardziej znanych jej mieszkańcach; o Gozzim, Goldonim, Casanovie, Tintoretto, Giorgione i ich dziełach). A może to sama Wenecja sprawia, że inaczej pisać się o niej nie da. 
We wpisie wykorzystałam zdjęcia z dwóch spotkań z Wenecją. 
Cytaty z książki Muratow Obrazy Włoch Wenecja, Wydawnictwo Zeszyty literackie rok 2012.
A jutro o tej porze będę prawdopodobnie fruwała gdzieś w przestworzach i będzie fruwała marynara na koncercie Garou. Wtedy i ja napiję się wód letejskich i na parę dni zapomnę o szarości dnia codziennego. 

wtorek, 18 lutego 2014

A Michał Anioł śpi już od 450 lat

Sen cenię, głazem być jest lepszym losem,
Póki zło z hańbą w świecie się panoszą.
Nie widzieć, nie czuć jest dla mnie rozkoszą;
Przeto nie budź mnie, cyt! Mów cichym głosem 

(Michał Anioł - przekład Leopold Staff, wiersz powstały jako komentarz postaci Nocy w Kaplicy Medyceuszy).


Wpis u Laudate uświadomił mi, iż obchodzimy czterysta pięćdziesiątą rocznicę śmierci Michała Anioła. Mój stosunek do Geniusza wszech czasów jest chyba powszechnie znany bywalcom tego bloga, niejednokrotnie wyrażałam swój podziw dla dzieł mistrza, a także sympatię dla tego Florentyńczyka o mało anielskim usposobieniu. Ostatnio wędrowałam śladami Michała Anioła po Florencji.

Dzisiaj chciałabym przytoczyć dwa cytaty z Obrazów Włoch Pawła Muratowa, książki, która powstała ponad sto lat temu, a która towarzyszyła mi podczas podroży. Muszę przyznać, iż zupełnie nie obiektywnie każdą lekturę poświęconą, czy to miastu dzieciństwa i młodości, czy to epoce, w której żył i tworzył oceniam przez pryzmat stosunku jej autora do osoby Michała Anioła. I dopóty nie wyrobię sobie o niej zdania, dopóki nie odnajdę rozdziału poświęconego mojemu ulubieńcowi i dodać tu trzeba, że rozdziału, z którego wyczytać można należyty szacunek i admirację dla dokonań Florentyńczyka. Paweł Muratow zdał mój osobisty test stosunku do Michała Anioła.
Przedmiotem wszystkich jego rzeźb i obrazów stał się człowiek właśnie dlatego, że postać ludzka tworzy najdoskonalszy związek elementów duchowego i materialnego. Byłoby jednak błędem sądzić, że Michał Anioł w tym związku dopatrywał się harmonii. Dramatyczność jego sztuki polega na tragicznej sprzeczności ducha i materii pojawiającej się przy każdych narodzinach życia i na wszystkich jego drogach. Aby ogarnąć ów dramat w całym jego ogromie, trzeba tak czujnie nasłuchiwać, co mówi dusza rzeczy, a zarazem tak głęboko wyczuwać ich znaczenie materialne, jak to potrafił tylko Michał Anioł.*
O kilku z tych rzeźb pisałam  Pieta Florencka, Poranek i Zmierzch, Dzień i Noc w Kaplicy Medyceuszy, Mojżesz. O innych wspominałam zaledwie.  Człowiek jest podmiotem całej spuścizny Michała Anioła, człowiek i jego zmagania ze światem, z sobą, z życiem. 

W twórczości Michała Anioła pojawia się poczucie konieczności walki lub znużenie walką nadaremną. Wieczny gniew, który wypełnia jego życie, stanowi jedynie odbicie owej żądzy buntu i wyzwolenia przenikającej całą jego sztukę. Ów ciągły bunt serdeczny sprawia, że działalność Michała Anioła była na miarę tytaniczną, nie tylko ze względu na jej wymiary i włożony w nią nadludzki wysiłek, lecz właśnie dlatego, że odrodziła się w niej pradawna tragedia tytanów, którzy walczyli przeciw woli boskiej.**  

* str. 123 Obrazy Włoch Florencja Paweł Muratow wydawnictwo
Zeszyty Literackie 2012 r.,
**str.124 tamże

Przy okazji kilka zdjęć z mojej anielskiej kolekcji wędrowania Michałowym szlakiem.  
Wpis powstał ad hoc, bowiem przyznaję o rocznicy zapomniałam i dopiero przed chwilą znalazłam czas, aby krótkim wpisem dać po raz kolejny świadectwo mojej czołobitności względem Geniusza, który tworzył rzeczy genialne, Tytana, który tworzył tytanów.  






poniedziałek, 17 lutego 2014

Nic nie oprze się nocy Delphine de Vigan


Pierwsze spotkanie z francuską pisarką wprawiło mnie w stan lekkiej konsternacji, książkę przeczytałam i na pytanie czy mi się ona podoba, czy nie - nie potrafię  dać jasnej odpowiedzi.
 

Matka pisarki - Lucile cierpiała na zaburzenia maniakalno-depresyjne, których podłożem były traumatyczne przeżycia sprzed lat; wstydliwe, bolesne, okrutne. Autorka opisuje życie Lucile od dzieciństwa aż do samobójczej śmierci w wieku lat ponad sześćdziesięciu. A opisuje je w sposób nieco chaotyczny, fragmentaryczny, cofając się i wybiegając wprzód.   
Pierwsza część to dzieciństwo i wczesna młodość Lucile. Piękna dziewczyna, jako dziecko zatrudniana w roli modela marzy o byciu niewidzialną. Mieszkająca w domu gwarnym i pełnym ludzi (jest jedną z dziewięciorga rodzeństwa) usiłuje znaleźć swoją przestrzeń, mejsce odosobnienia. Sielskie z pozoru dzieciństwo Lucile w pełnym radości domu („Pozornie mają wszystko by być szczęśliwi”) budzi jakiś nieokreślony niepokój, jest zapowiedzią tego, co się wydarzy (zostanie ujawnione), a czytelnik czuje, że będzie to coś bardzo nieprzyjemnego.
W drugiej części pisarka opowiada o Lucile spełniającej się, jako matka, żona, partnerka coraz to nowych kochanków. Pojawiają się pierwsze ataki choroby, pierwsze pobyty w szpitalu psychiatrycznym, dowiadujemy się, jaką szpetną historię skrywały mury rodzinnej posiadłości. Robi się coraz mroczniej, coraz gęściej, coraz wstydliwiej i wstrętniej.
I wreszcie w trzeciej części, kiedy wydaje się, że Lucile wraca do normalnego życia, odkrywa w sobie pasje i radość życia, udaje jej się osiągnąć tak wiele dla siebie i dla nawiązania relacji z córkami wówczas otrzymuje kolejny cios od życia, cios, którego nie potrafi udźwignąć.
Kiedy czyta się o ilości traumatycznych doświadczeń będących udziałem członków tej rodziny wydaje się to wręcz niewiarygodne, a jednak…  Podziwiam odwagę autorki, ale…
No właśnie, i tu nie wiem co to za ale chodzi mi po głowie.

Czuje się chyba nieswojo czytając o sprawach tak intymnych, wstydliwych, bolesnych, czuję się, jakbym była trzecią osobą, zbędnym świadkiem podczas terapii.

Książka w części, w której opisuje przeszłość Lucile i jej bliskich sprawia na mnie wrażenie chaotycznej, rwanej, niespójnej. I choć rozumiem, że to zabieg wymuszony okolicznościami (Delphine nie zdołała odtworzyć przebiegu całego życia swej matki, tu i tam pozostały w odtworzonym obrazie spore luki) i celowy, nie potrafię się w nim odnaleźć. Rozumiem, iż napotkanych luk autorka nie chce zapełniać (sztukować) literacką fikcją.

Najbardziej podobają mi się te fragmenty, w których autorka zastanawia się nad tym dlaczego pisze i co chce osiągnąć. 

“Zapewne miałam nadzieję, że z tej osobliwej materii wyłoni się jakaś prawda. Lecz prawda nie istniała. Miałam zaledwie rozproszone kawałki i już samo ich porządkowanie stanowiło fikcję. Cokolwiek bym napisała, i tak zawsze pozostanę w bajce. Jak mogłam wyobrażać sobie choć przez chwilę, że zdołam przedstawić życie Lucile? Czego w gruncie rzeczy szukałam, jeśli nie zbliżenia się do bólu mojej matki, zbadania jej konturów, tajemnych zakamarków, rzuconego przezeń cienia?. Ból Lucile stanowił część naszego dzieciństwa, a później dorosłego życia, zapewne ból Lucile ukształtował nas, moją siostrę i mnie.” str. 45

„Czy mam prawo napisać, że wszyscy, moja matka, jej bracia i siostry w takim, czy innym momencie życia (albo przez całe życie) byli zranieni, zniszczeni, pozbawieni równowagi, że całe życie ciężko ich doświadczyło i że nosili swoje dzieciństwo, swoją historię, swoich rodziców, swoją rodzinę niczym piętno wypalone rozżarzonym do czerwoności żelazem?” str. 175

„Miałam nadzieję, że pisanie pozwoli mi usłyszeć to, co mi umknęło, owe ultradźwięki niezrozumiałe dla normalnych uszu, tak jakby godziny spędzone na przetrząsaniu tych skrzyń, albo siedzeniu przed komputerem mogły mnie w końcu wyposażyć w wyjątkowy, bardziej wrażliwy słuch (…) Nie jestem pewna, czy pisanie pozwala mi na coś więcej niż stwierdzenie porażki.” str. 345
I właśnie to pisanie o genezie, powodach, próbie uchwycenia nieuchwytnego, to co dotyczy warsztatu autorki podobało mi się w tej książce najbardziej (tyle, że bez opisania tego, co bolesne i czego czytać bym nie chciała ta część nie miałaby uzasadnienia). Zmaganie się z bólem, strachem, poczuciem winy (czy można było zapobiec samobójstwu pyta się pisarka i choć wie, że nie, to jakaś niepewność pozostaje), obawą, aby nie przenosić złych wspomnień na dzieci i w końcu pytaniem, czy można po czymś takim żyć normalnie – to esencja tej książki.
 
"Piszę tę książkę, ponieważ mam dzisiaj siłę, aby się zatrzymać nad tym, co mnie przenika, a niekiedy zalewa, ponieważ chcę się dowiedzieć, co przekazuję, ponieważ chcę przestać się bać, że spotka nas coś złego, jakbyśmy żyli pod piętnem klątwy, chcę móc korzystać ze szczęścia, z energii, z radości, nie myśląc o tym, że niszczy nas coś przerażającego i że w cieniu zawsze będzie na nas czekał ból”.(str. 292)
 

I jeszcze jeden, jakże wzruszający obraz matki przedstawia autorka:
“Lucile stała się maleńką, kruchą, posklejaną, połamaną rzeczą, której tak naprawdę nie dało się naprawić. Ze wszystkich zachowanych obrazów matki ten sprawia mi bez wątpienia największy ból”.

Zastanawiam się tylko, czy opisanie tego wszystkiego pozwoliło zatrzeć ten ból, stłumić strach, pozwolić żyć bez lęku…. Mam nadzieję, że tak.
I dziś ja, podobnie, jak autorka pozwoliłam sobie na garść niedopowiedzeń.  
Po książkę sięgnęłam dzięki wpisowi u  Czary
I mimo wszystkich ale ... uważam, że było warto. 
Dwie okładki; nr 1 polska, nr 2 oryginalna (moim zdaniem zdecydowanie ładniejsza)